2-3% rocznego zysku to mało? Tylko z pozoru, bo jeśli mówimy o realnym zysku po uwzględnieniu inflacji, to taki wynik jest bardzo atrakcyjny – wynika z szacunków Wprost Nieruchomości. Podobne zyski dało w dłuższym terminie lokowanie pieniędzy na giełdzie, na rynku nieruchomości lub zakup złota.
Chcąc dziś założyć w banku lokatę można liczyć na maksymalnie 2-3% zysku w skali roku. Gdyby tego było mało, to od tego skromnego wynagrodzenia trzeba jeszcze zapłacić podatek, a za rok połowę zysku netto pochłonie inflacja, która zgodnie z projekcją NBP przekroczy w I kw. 2018 roku poziom 1%.
Lokata tylko chroni kapitał
Ten przykład wpisuje się w powszechną wiedze, która mówi, że lokata nie jest sposobem na pomnażanie majątku, a jedynie ma za zadanie ochronić przed inflacją posiadany kapitał. Sytuacja taka nie jest jedynie specyficzna dla rodzimego rynku. Jeśli spojrzymy na dane Banku Światowego, to okaże się, że podobna sytuacja ma miejsce w dłuższym terminie w większości krajów. Średni zysk roczny na lokacie po uwzględnieniu inflacji wynosił bowiem skromne 0,1% - wynika z szacunków Wprost Nieruchomości. Warto podkreślić, że obliczenia te prowadzono na podstawie danych Banku Światowego dla 10 krajów europejskich oraz Japonii i Kanady. Dla każdego z krajów możliwe było znalezienie danych dla długich okresów wynoszących od 30 do 49 lat pomiędzy 1966 i 2016 r.Zysk jak na giełdzie ale z niższym ryzykiem
Jak w takim razie pomnażać kapitał? Najpopularniejszymi rozwiązaniami są giełda, złoto i nieruchomości. Każde z tych rozwiązań ma zupełnie odmienną charakterystykę. Największym ryzykiem inwestycyjnym charakteryzuje się rynek giełdowy. On też powinien generować najwyższe zyski. Długoterminowe badania sugerują, że w dłuższym terminie zysk na akcjach powinien przewyższać inflację o 2-3 pkt. proc. w skali roku. W przypadku nieruchomości wartość powinna rosnąć o 1-2 pkt. proc ponad inflację. Niby niewiele, ale mechanizm procentu składanego potrafi zdziałać cuda. Przyjmijmy, że w danym kraju panowała inflacja na poziomie 2,5 rocznie, a giełdowy inwestor inkasował co roku 3 pkt. proc. więcej. W perspektywie 50 lat oznacza to bez mała 12-krotny wzrost wartości akcji i realny zysk inwestora na poziomie 340%.Liczby te znajdują odzwierciedlenie w twardych danych za ostatnie 50 lat. Na przykład na japońskiej giełdzie wartość indeksu największych spółek – Nikkei 225 – w 1966 roku była na poziomie około 1480 pkt. Średnia w roku 1966 wynosi już niecałe 17 tys. punktów. Wzrost był więc potężny, ale w międzyczasie sporą jego część skonsumowała inflacja. Pozom cen po 50 latach był prawie 4-krotnie wyższy. Efekt? Średnioroczny realny wzrost notowań akcji największych spółek wyniósł niecałe 2,2%.
Niewiele więcej można było zarobić na czołowych spółkach nowojorskiego parkietu. Realny średnioroczny wzrost notowań S&P 500 wyniósł w ciągu ostatniego półwiecza 2,4%. Oczywiście trzeba dodać, że indeks ten osiąga ostatnio rekordowo wysokie poziomy.
Dużo można też było zarobić na zakupie domu. Dane o odpowiednio długiej historii są dostępne dla USA, Wielkiej Brytanii i Australii. Dane z nich płynące są nad wyraz optymistyczne. Okazuje się bowiem, ze średnioroczny wzrost wartości w USA jest tożsamy z wynikiem, który można było osiągnąć na giełdzie (2,4% rocznie). Na Wyspach inwestorzy w dłuższym terminie zyskiwali przeciętnie po 2,5 pkt proc. ponad inflację. Wynik australijski bije jednak je wszystkie na głowę. Po uwzględnieniu inflacji australijskie domy drożały w trakcie ostatniego półwiecza o 3,7% rocznie. Wyniki te znacznie przekraczają spodziewane 1-2%. To może sugerować, że ceny nieruchomości na wspomnianych rynkach są wysokie. Podczas gdy w przypadku Wielkiej Brytanii czy USA można mieć wątpliwości czy pęcznieje tam bańka spekulacyjna, to bez wątpienia łatka taka pasuje do Australii. W kraju tym o bańce na rynku nieruchomości mówi się już od wielu lat. Co więcej sami Australijczycy od dłuższego czasu w badaniach ankietowych prz yznają, że na ich rynku pęcznieje bańka spekulacyjna. To powszechne przeświadczenie póki co nie przeszkadza rosnąć cenom domów, które nominalnie w Melbourne są już ponad 75-krotnie wyższe niż w 1966 roku.